piątek, 15 sierpnia 2014

MEDEA


   Ja. Medea. Jestem u siebie. Tam, gdzie moje miejsce. Wśród tych czterech ścian, od których moje oczy pieką i zachodzą liliową mgłą. W twarzach, których wypatruję na ścianach, widzę cierpienie. Widzę deklarację, że gotowi byliby zabić dla miłości. Czy to wysoka cena? Sama nie wiem. Nie wiedziałam. Choć teraz może jest inaczej… Klaustrofobia i agorafobia. W jednym momencie. Lęk przed rzeczywistością, którą tak bardzo chcę odkryć. Lecz tu nic mi już nie grozi- jestem bezpieczna, jakby spokojniejsza, na liliowych obłokach mogę dryfować poprzez wszechświat przeżywając wszystko jeszcze raz. Bo życie, mimo tych wszystkich meandrów zazdrości i nienawiści, jest rzeczą całkiem przyjemną. Zwłaszcza teraz. Kiedy leżę na miękkich materacach i o nic nie muszę się martwić.  Lekka, biała zasłona otaczająca łóżko tańczy przy każdym podmuchu wiatru. Tańczy zwiewnie i delikatnie, jak tylko ja potrafiłam. Swoimi białymi zwojami, niczym morską pianą otulamy  niebieskie niebo. Nie ma na nim ani jednej chmurki. Tak, jak lubię najbardziej…

  Dzisiejszy dzień wcale nie różnił się od poprzednich. Z trudem opuściłam nad ranem ciepłe i wygodne łóżko i przy filiżance gorącej kawy z mlekiem zaczęłam zastanawiać się, jak spędzić przedpołudnie. Jak dawno nie wychodziłam z domu… A na zewnątrz jest tak pięknie! Rzadko kiedy wiosenne poranki są tak ciepłe i słoneczne, szczególnie, że ostatni tydzień był obfity w rzęsiste deszcze spadające  z puszystych, szaro-kremowych chmur. Przemierzyłam cały dom udając się do garderoby. Złote ramy, talizmany i inne ozdoby wiszące na liliowych ścianach odbijały promienie wpadające przez okno…

   Nigdy nie uważałam siebie za osobę przesądną, choć nie zaprzeczałam, że szczęście zawsze jest potrzebne. Nic przecież nie dzieje się bez przyczyny. Amulety dodają mi po prostu pewności siebie. Sprawiają, że stojąc na rozwidleniu drogi po prostu nie usiądę na środku. Sprawią, że w idealnie szklanej i gładkiej bańce, jaką jest mój świat, nie zacznę dostrzegać grubych rys. Dzięki nim będę mogła wkroczyć w rzeczywistość z podniesioną głową, dumna i pewna siebie. Często zdarza się, że po kilku dniach lub tygodniach spędzonych w zamknięciu, tracę nadzieję. Patrzę martwym wzrokiem w liliową ścianę uśmiechając się do odpływających marzeń. Zastanawiam się, co dzieje się na zewnątrz. Co robią inni. Plotkują z koleżanką w kawiarni? Zatracają się w tańcu w piątkowy wieczór? Czy może spacerując niepewnie po zatłoczonych ulicach szukają zaginionej cząstki siebie w sklepowych witrynach? Na zewnątrz tyle się dzieje, a ja jestem tutaj. Te myśli są jednak jak zeszłotygodniowe ulewy- gwałtownie nadciągają przynosząc chwile niepokoju, lecz równie gwałtownie odchodzą natychmiast rozświetlając moje Wewnętrzne Niebo. Po chwili złota blaszka na mojej szyi przypomina mi, że jestem coś warta. Że swoim istnieniem manifestuję swoją odrębność. Dzięki niemu wśród ludzi nie znikam. Zapisuję się w ich pamięci. Nawet kosztem bólu, strat i cierpienia.  Wystarczy tylko jeden symbol.

   Co innego przesądy. One ograniczają i nie pozwalają patrzeć ludziom na świat w pełni obiektywnie. Ja zawsze robiłam wszystko na przekór- przechodziłam pod drabiną, w napadach gniewu tłukłam lustra. Moimi najwierniejszymi towarzyszami zawsze były czarne koty. Mówi się, że koty to krnąbrne zwierzęta robiące wszystko po swojemu. Dokładnie tak jak ja. Pierwszego przyniosłam do domu w dzień po zdaniu egzaminów końcowych. Pamiętam jak dziś, pogoda była wtedy straszna- deszcz padał cały dzień, a silny wiatr wyginał drzewa aż do samej ziemi- nikt nie miał ochoty wychylać nosa poza ciepłe kawiarnie i przytulne salony. Mnie jednak to nie przeszkadzało, bez wahania wysiadłam więc z taksówki i udałam się w stronę domu. Nagle poczułam coś mokrego ocierającego się o moją nogę. Był to mały kotek. Miał skaleczoną łapkę- ciemnoczerwona krew mieszała się z brudną deszczówką. Otrząsnęłam się i szybkim krokiem skręciłam w jedną z pobliskich ulic. Nie czułam się jednak dobrze. Moje Wewnętrzne Niebo zasnuwały ciemne chmury. Zanosiło się na deszcz. Postanowiłam zawrócić. Podświadomie przyspieszyłam nie wiedząc czy znajdę tam zranione zwierzątko. Już z daleka zauważyłam burą kulkę zwiniętą nieopodal kałuży- ucieszyłam się. Pierwszy raz od bardzo dawna poczułam, że zrobię coś. Coś, co zmieni moje dotychczasowe życie, które w samotności upływało szaro, dżdżyście i monotonnie. Wzięłam kota na rękę i przykryłam płaszczem. Tak razem wróciliśmy do domu. Okazało się, że zwierzę, bardzo zresztą piękne, o jedwabistej sierści, ma jedno oko koloru piwnego, drugie zaś lekko liliowego przechodzącego w błękit. Błękit morza kołyszącego białą żaglówką, błękit wiosennego nieba, pod które wznoszą się kolorowe balony. Nazwałam go Pluto. Natychmiast stał się jedynym stworzeniem, na którym naprawdę mi zależało. Rozumiał mnie i, w przeciwieństwie do innych ludzi żyjących Tam, doskonale wiedział, kiedy potrzebuję samotności. Od tego kota wszystkie galaktyki mogłyby się wiele nauczyć. Rano, zamiast przeszywającego chłodu i samotności, budziło mnie delikatne muśnięcie ogonem. Czułam wtedy, że jestem ważna, że moja dotychczasowa tułaczka po zakamarkach i wszechświatach mojego domu była zaledwie oczekiwaniem. Oczekiwaniem na coś, co kolor po kolorze, wywołało tęczę na Wewnętrznym Niebie.

  … Złota klamka lekko ustępuje pod naciskiem mojej dłoni. Lekko skrzypiące drzwi otwierają się ukazując moje królestwo. Kryje ono w sobie rozmaite skarby i kosztowności- jedyne, co mam. Jedyne, co stanowi o mojej wartości. Co działa niczym wiatr rozpraszający chmury z mojego Wewnętrznego Nieba. Moja biała, gładka dłoń prześlizguje się między ubraniami. Cóż to za kolory. Niczego nie brakuje. Czuję każdy szew, każdy guzik, każdy rodzaj materiału- jedwab, jedwab, bawełna, jedwab, bawełna, bawełna… Wszędzie bym to rozpoznała… Mój wzrok pada na liliową sukienkę. Sięgająca do kolan rozszerza się w pasie tworząc klosz. Układa się idealnie.

  

Dzień pierwszy: Obiekt jest pobudzony, źrenice lekko rozszerzone. Przeniesienie do ośrodka w X. nie wpłynęło na zachowanie obiektu. Ślady po poprzednich okaleczeniach wciąż widoczne, choć goją się prawidłowo.  Leki podawane są w dawkach określonych przez poprzedniego lekarza, do rozpoczęcia sesji z użyciem nowego leku pozostał jeden dzień.

sobota, 5 lipca 2014

LOMOGRAFIA- ROZDZIAŁ I.


 
   Korek ciągnął się kilometrami. Róża, przewracając oczami wyjrzała przez okno samochodu. Nic. Dupa. Najbliższa przyszłość nie malowała się optymistycznie, a o zdążeniu na 10 do centrum nie mogło być już mowy. Róża zaklęła pod nosem uderzając ręką w kierownicę. Nienawidziła prowadzić, po prostu nienawidziła. I, szczerze powiedziawszy, miała gdzieś odpowiedzialność, o której mówili na kursach- ona po prostu chciała dojechać do tego pieprzonego miasta na godzinę 10- czy tak wiele wymaga? Całe życie słyszała, że prowadzenie samochodu to trudna sztuka, że trzeba uważać na siebie, na innych kierowców, na pieszych…i na co jeszcze, cholera jasna!? Niech inni uważają na mnie- krzyknęła Róża zupełnie zapominając, że jest w samochodzie sama.

   Właśnie. Była sama. Najgorsze w tej sytuacji było chyba uczucie osamotnienia i jakby uwięzienia w tym wężu błyszczących samochodów. Chyba jedna z najgorszych rzeczy, jakie mogą człowieka spotkać w poniedziałkowy poranek. Dopiero co się wstało- z trudem wygrzebało się z ciepłego i wygodnego łóżka, dopiero co oblało się wrzącą kawą plujką, a już trzeba męczyć się w ciasnej, metalowej puszce, nawet tak wygodnej jak seledynowy Smart Róży. Róża, choć nie potrafiła i nie chciała się do tego przyznać, bała się ciasnych, zamkniętych przestrzeni. Dlatego, kiedy tylko mogła, wychodziła z domu. Nieważne gdzie. Gotowa była nawet nawiązać nić porozumienia z pijakami spod sklepu, by tylko z kimś rozmawiać. Tak artystyczna dusza zawsze pragnęła towarzystwa i zamieszania, tam czuła się najlepiej. Grzejąc się w słońcu plotek, sensacji i afer. Lecz wcześniej czy później nastawały dni, gdy zamykały się drzwi do mieszkania, a znajomi wracali do domów. Róża była już zupełnie inną osobą. We własnych czterech kątach była niezdecydowana i szarą osobą. Bała się wychylać. Musiała mieć motywację. Musiała mieć obserwatorów.

Korek samochodowy był tylko substytutem tej mieszkaniowej fobii i lęku przed samotnością. Właściwie był czymś jeszcze gorszym- Ani wysiąść, ani zmienić zdania i zawrócić. To taka forma Sądu Ostatecznego- do ostatniego momentu nie jest pewne czy podjęliście dobrą decyzję… Znając życie- podjęliście złą i będziecie męczyć się przez kolejne kilka godzin pocąc się i pisząc zaległe raporty na laptopie- praca nie ucieknie, a przyjemności nie będą czekać. Dlatego też praca była ostatnią rzeczą, którą Róża chciałaby się zająć- właściwie cała jej praca była jedną wielką, niekończącą się zabawą. Takie życie jest piękne- między studiem fotograficznym, imprezami acid i hipsterskimi knajpami. I jeszcze miało się z tego niezłą kasę- lepiej Róża nie mogła trafić. Choć ostatnio nie miała nowych pomysłów, zlecenia spływały cały czas. Znajomi Róży zastanawiali się, z czego to wynikało. Jednak dziewczyna nie była głupia- wiedziała, że nie chodzi o umiejętności, bo te zawsze były na dość przeciętnym poziomie. Diabeł tkwił w szczegółach- pieniądzach rodziców, profesjonalnym studio i fajnym tyłku- to Święta Trójca współczesnej fotografii artystycznej- tylko tyle, a show biznes jest wasz.

poniedziałek, 26 maja 2014

Ciemność, widzę ciemność...


   Kto powiedział, że śmiech to zdrowie? Co za kretyn głosi takie herezje? Śmiech jest niczym jadowity wąż wpełzający między gałęzie drzewa owocowego, by w odpowiednim momencie wyskoczyć i wyssać z nas resztki życia- rozpoczęła Victoria. Właściwie to miała na imię Wiktoria, ale spolszczona wersja tego imienia nie robiła na nikim żadnego wrażenia. Przeszłaby niezauważona niczym cień, tak jak co dnia przechodzą setki osób- a tego nie chciała. Jej pokryta grubą warstwa białego pudru twarz zbladła jeszcze bardziej. Przecież ona, do jasnej cholery, ma wielki talent! Wystarczy, że popracuje trochę nad interpunkcją i będzie Baudelairem albo Poem…

   Właściwie to tych dwóch autorów znała tylko ze słyszenia. Osobiście nienawidziła czytać. Książki ograniczały i wpajały jakieś sztuczne ideologie. Ale były bardzo gotyckie, a Victoria robiła wszystko, by sprawiać wrażenie istoty wręcz ociekającej mrokiem. A mrok był drugim domem Victorii. Wiedziała o tym od zawsze, odkąd w piątej klasie podstawówki przestała bać się ciemności. Wtedy jej życie zmieniło się. Gotycka subkultura stała się dla niej wszystkim, zwiedzanie starych cmentarzy i czułe zmywanie swastyk z zabytkowych macew najlepszym sposobem na spędzanie wolnego czasu.

   Jednak Vic w życiu nie byłaby zdolna do takich poświęceń sama z siebie… Najbardziej fascynowały ją gotyckie ciuszki… Szczególnie upodobała sobie gorsety- przecież i tak nie miała biustu, a w takiej sytuacji mogła zwalać to na zbyt mocno zasznurowany gorset. Równie piękne były obroże, pieszczochy, koronkowe sukienki i wysokie glany. No i jeszcze te wszystkie koszulki tych wszystkich śmiesznych zespołów…Nie wiem…Jakieś The Sisters Of Mercy? Closterkeller? Co? Mówi Wam to coś? Bo mi nic…


   Nie można również zapomnieć o kolejnym elemencie niezbędnym, by inni uwierzyli w mroczną aurę Victorii… Piła krew. Ludzką. Codziennie. A sok pomidorowy ma tylko 30 kalorii. Można przecież zaszaleć.  A jak rodzice mieli cos przeciwko martwym szczurom trzymanym pod łóżkiem, to zamykała ich w piwnicy. I bardzo dobrze, przynajmniej siedzieli cicho. A teraz wybaczcie, Vic musi  uciąć sobie krótka drzemkę w ciężkiej, dębowej trumnie…

sobota, 24 maja 2014

Lewacka propaganda!


  

 
   Hehe. Wiec Korwina w Krakowie. Hehe. Oczywiście, znajomym Marcel opowiadał, że idzie tam żeby się pośmiać. Ale znajomi Marcela to same lewackie ściery. Tacy nawet nie zasługują na jakąkolwiek uwagę. Bo trzeba być patriotą. Patriotyzm jest niemalże podstawą funkcjonowania zdrowego narodu. Jeżeli wszyscy będą szmatławić się w tych proeuropejskich budach, zaleje nas banda murzynów i pedałów- stwierdził na wydechu Marcel. Niestety, nie wszyscy podzielali jego, bądź co bądź radykalne, poglądy- na przykład ta zdzira, nauczycielka WOS-u stwierdziła ostatnio, że Marcel nie ma żadnego kontekstu społecznego ani potrzebnej wiedzy historycznej. Co nie ma? Jak to nie ma? Przecież pierwsza klasa gimnazjum piechotą nie chodzi, prawda?

   Ale z drugiej strony…Cos w tym jest… Przecież skąd Marcel ma brać te wszystkie niezbędne informacje, które pomogłyby mu zmienić Polskę? Lewackie gazety, lewacka telewizja. Nikomu już nie można ufać. A tym bardziej mediom. Trzeba opracować własna, podziemną sieć komunikacyjną. Trzeba znaleźć ludzi, którzy gotowi byliby gotowi dla poświęceń. Gotowych zrobić wszystko, by Polska przejrzała na oczy.

   Tak samo ludzie zawsze chcieli czegoś od Hitlera. A tu okazało się, że facet całkiem sprawnie zarządzał państwem i ludzie jakoś nie mieli nic przeciwko. Rzecz jasna, Marcel nie dowiedział się o tym sam, przecież II wojna światowa nie wchodzi w zakres materiału z historii dla gimnazjum, ale Korwin tak mówił. A przecież jak Korwin coś mówi, to znaczy, że to jest alternatywne. To znaczy, że jest to nowość. To znaczy, że to cos, co zachwieje ta zepsutą rzeczywistością.

  … I do tego wszędzie te kobiety. Korwin Mikke ma rację. Jak zwykle. Kto właściwie wkręcił baby do polityki? Chyba żeby tyłkiem pokręciły. Bo na co się takie to nadaje? Tu Marcel postanowił trochę bardziej się pilnować. Przecież matka obok w kuchni robiła mu kanapki. Takie dobre. Z serem i wędliną. A jakby usłyszała, to by Marcela do kuchni zagoniła. A to przecież robota dla bab…Tak samo pranie i sprzątanie. Jak ta ładna Gośka z długimi warkoczami kiedyś umówi się z Marcelem i wyjdzie za niego za mąż, całymi dniami będzie zasuwała z mopem po mieszkaniu. A z okazji rocznicy ślubu kupi jej książkę kucharską.

   Tacy ludzie jak ja, budują nową Polskę- stwierdził Marcel dumnie mocując czerwoną muszkę na szyi. Jako znak przymierza z JKM, rzecz jasna- teraz Marcel zje kanapki, a później wyruszy na krakowski rynek zmieniać kraj.

piątek, 16 maja 2014

Wolność białej rasy, szybkość czarnej rasy


  
 
   Mariusz był typem przywódcy. Od zawsze. Tak wyszło w tym darmowym teście internetowym. Ale poza tym zawsze to wiedział. Odkąd w szóstej klasie przeczytał „Mein Kampf” zaczął patrzeć na świat zupełnie inaczej. Nie mógł już spędzać czasu ze wszystkimi. Kiedy patrzył na te ciemne dzieciaki, których matki splugawiły naszą rasę, miał ochotę wywołać rewolucję. Rewolucję, która zmieniłaby świat. Rewolucję, która wgniotłaby w ziemię wszystkie te zapchlone mniejszości narodowe. Taką rewolucję, jaką udało wywołać się Hitlerowi.

   Bo wiecie, Wam w szkołach mogli naopowiadać różnych rzeczy o Hitlerze. Że nazista, że morderca, że psychopata. A to wszystko kłamstwo żydowskich mediów.  Bo tak naprawdę, Adolf (pozwólmy sobie na to spoufalenie) to był spoko gość- stwierdził Mariusz wydłubując swastykę na siedzeniu autobusu. Wiedział, czego chciał, a tych, którzy stawali mu na przeszkodzie, eliminował. Rach-ciach. Nazizm jest jedynym rozwiązaniem dla zdziczałej Europy. Żeby zaprowadzić w niej ład, potrzeba żelaznej ręki. Żelaznej ręki Mariusza, który ,tak jak swój największy bohater, eliminowałby podludzi i zapewnił panowanie rasie aryjskiej. Możecie mówić, że przecież Polacy to nie Aryjczycy. Bzdura. Poczytajcie sobie stare kroniki kronikarzy, o których żaden historyk nie słyszał, to będziecie wiedzieć, że jesteśmy bardziej aryjscy od samych Niemców. Ba, od Skandynawów.
   Wszystkie nacje będą na kolanach błagać o litość, a Mariusz będzie deptał ich swoim czarnym glanem. Z białą sznurówką. Bo BIAŁĄ. Tak jak prawdziwy Europejczyk. "Czarnuchy do Afryki"- to było hasło Mariusza. Krótkie, treściwe i wpadające w ucho. Genialne, co?

   W momentach szczególnego rozmarzenia Mariusz widział przed sobą tłumy. Tłumy wiernych i oddanych żołnierzy, gotowych pójść z anim w ogień. Oczyma wyobraźni widział polskie dzieci wysyłane do wszystkich europejskich krajów- Lebensborn to przy tym pikuś. Tysiące sztandarów z wizerunkiem Mariusza łopotałyby na rogu każdej ulicy. Twarz Mariusza na pudełkach od zapałek, pościelach, kubkach, prezerwatywach. Mariusz będzie wodzem.

sobota, 3 maja 2014

Metallica się skończyła...


  
Metallica skończyła się na „Kill’em All”. I taka była prawda. Amerykańskie gówno. Kilku gości zaczęło grać antykomercyjną muzykę, a teraz sami stali się komercyjnym ścierwem- myślał Wojtek szybkim ruchem odpruwając naszywkę Metalliki z plecaka. Trzeba zabrać się za prawdziwy metal, a nie jakieś mainstreamowe pitu-pitu. Wojtek miał metal we krwi. Płynął w jego żyłach niczym szalony żywioł.

   Właściwie każdy mógł tak mówić. Ale połowa z nich to zakłamane kundle. I dlatego takich pozerów trzeba tępić- rozpoczął Wojtek dogaszając skręta. Tu nic nie jest takie proste, jakby się wydawało. Bo taki pozer- kontynuował gestykulując żywo- potrafi tak wtopić się w tłum, że…ja pitolę. I słucha taki, skubany, jakiś gównianych kapelek i myśli, że my się, kurka wodna, nie zorientujemy, co tu jest grane, nie? Bo widzicie, diabeł tkwi w szczegółach. Tutaj niby wszystko gra- katanka jest. Aż tu się okazuje, że same znane zespoły. I co? I gówno. Bo jak se myśli, że na skupi jakimś zasranym Overkill albo nowym Kreatorem, to jest, cholera jasna, w błędzie. Bo NIE WOLNO słuchać znanych zespołów. Po prostu nie wolno. To zabronione. Oczywiście, jedna taka naszyweczka jakaś bardziej znana zawsze jest przyjemniejsza dla oka, ale bez przesady…Bo sami rozumiecie, w muzyce estetyka jest cholernie ważna. Na plastyce Was tego w szkole nie nauczą, gimby- prychnął z pogardą Wojtek. Naszywki tych wszystkich znanych zespołów są po prostu obrzydliwe. Nie to, co na przykład rosyjski thrash metal z okolic Syberii- to dopiero gama kolorów, piękne kontrasty, sceny batalistyczne, że Matejko się chowa…

   Teraz skupmy się na spodniach. Bo wiecie, w jakichś byle jakich dżinsach albo bojówkach to byle plebs może chodzić. Rurki i legginsy to jest to- panienki na to lecą, mówię Wam. I nie mnówcie nawet, że za ciasne, bo mają pokazać, jakie macie fajne nogi. A Cciebie, Jasiu, to bym nawet w tyłek klepnął, hehe- zarechotał Wojtek.

   Kolejna sprawa do buty. Jak ma glany, to w ogóle mu można na starcie pchać głowę do kibla. Czemu? Jeszcze się pytacie? Przecież gość w glanach to już pozer do sześcianu, startował na przegranej pozycji. Takie biały high-topki to już jest coś…To takie elitarne…Tylko muszą być czyste. Bo jak widać, że trochę zakurzone i takie tam, to znaczy, że gość nie szanuje swojej metalowej braci. Że gość nie szanuje thrashu.

A jak nie szanujesz thrashu- wyszeptał- to będziesz miał ze mną do czynienia.

piątek, 2 maja 2014

Boże, chroń królową!




   Od wieków wino uważane było za trunek wykwintny, przeznaczony dla wyższych sfer. Białe wino do ryb, owoców morza, serów, drobiu. Z kolei czerwone do dziczyzny, wędlin i wieprzowiny…Jednak Romek miał w dupie savoir-vivre. Romek był wrogiem systemu. Romek zawsze był panem sytuacji, chyba, że nie zdążył uciec przed grupą skinów z naprzeciwka. Romek był punkiem.

Tak, punkiem. To, że robił sobie irokeza tylko na wakacje, żeby w szkole nie widzieli, nie znaczy, że był pozerem, tak? No mam nadzieje, że się rozumiemy…Punk był dla Romka czymś więcej niż tylko muzyką i glanami. Punk był dla niego stylem życia. Właściwie to Romek nawet za bardzo nie słuchał punku w sensie muzycznym. Taki zwykły nieprofesjonalny jazgot i wrzaski- oburzył się, gdy po raz pierwszy usłyszał Sex Pistols. Jedynym plusem tej brudnej i śmieciowej muzyki były dziewczyny, które chodziły na koncerty. Wtedy Romek mógł chwalić się swoimi nowymi dziarami (to henna, ale to będzie nasza słodka tajemnica), kolorowymi włosami (mówili, że te kolorowe spraye schodzą po jednym myciu) i ilością wypitego wina. Z tym winem Romek z pewnością dotrzymywał kroku prawdziwym punkowym weteranom. Ale to nie mogło być dobre wino. To nie mogło  być wino kosztujące więcej niż 15 zł. To miało być TANIE wino. Żeby można było szybko się urżnąć i zapomnieć o niesprawiedliwościach systemu.

   System niszczy indywidualistów. W tym chorym kraju nie ma miejsca dla ludzi takich jak Romek. Romek jest niczym Dante włóczący się przez dziewięć kręgów piekieł, Romek jest jak Odyseusz, który zza murów zwalistych bloków nie może dostrzec Itaki, Romek jest jak…Cholera, za dużo myślenia. Chociaż Romek lubił myśleć. Myślenie dawało mu nadzieję na lepsze jutro. Myślenie pozwalało mu przypuszczać, że pewnego dnia łańcuchy zniewolenia opadną i rozpocznie się dla Romka nowa, lepsza era. W PRL-u było lepiej. Tego Romek był pewny. Trudno, że urodził się w ’95 roku. Po prostu wiedział, że wtedy było lepiej, bo przecież filmy dokumentalne z Jarocina nie mogą kłamać. Wtedy Romek ostałby zauważony. Ze swoim czerwonym irokezem, czyściutkich glanach i ramonesce (a ci Ramones to poważnie był jakiś zespół?) byłby niczym rycerz na białym koniu niosący ociemniałej młodzieży kaganek buntu.


  Ale to nie to, że teraz Romek się nie butuje. Oczywiście, że się buntuje- wczoraj nie wziął kanapek do szkoły i nie ćwiczył na wf. Mało Wam? Nikt przecież by się na to nie zdobył. NIKT. To szkoła nas ogłupia. To szkoła wpaja nam durne, zakłamane ideologie, to szkoła…o nie, Łysy z paralizatorem tu idzie!